Obamacare

Obamacare

2017-04-14

[14.04.2017] Jeszcze nie umilkły echa informacji o niejasnych powiązaniach Trumpa z Rosją, a na tapecie pojawił się temat inwigilowania obecnego prezydenta przez byłego prezydenta w czasie, gdy Obama był jeszcze urzędującym, a Trump – elektem. Bardzo to wszystko skomplikowane, a skomplikuje się jeszcze bardziej, gdy tylko spróbujemy wejść w temat nieco głębiej.

Sprawa wypłynęła ostatnio i choć nie ma żadnych oficjalnych dowodów na to, że były prezydent USA zlecił inwigilację Trumpa, to po przyjrzeniu się ustawie, która miała być w tym celu wykorzystana, będziemy mieli też odpowiedź na pytanie, dlaczego takich dowodów nigdy nie będzie. FISA, czyli Foreign Intelligence Survaillance Act sięga swymi korzeniami końca lat 70. Ustawa miała ułatwić głęboko utajnioną inwigilację osób i instytucji zagranicznych działających na terenie USA, a stanowiących zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Władze federalne chciały mieć narzędzie, dzięki któremu będą mogły prowadzić działania operacyjne wobec obcej agentury na terenie USA w sposób tajny. W tym celu powołano specjalny sąd federalny, który na utajnionych rozprawach wydawał zgody na zastosowanie wnioskowanych metod inwigilacji.

Za zamkniętymi drzwiami

Jak to działa? Mechanizm jest bardzo prosty i skuteczny. Dysponująca odpowiednimi materiałami służba na posiedzeniu niejawnym przedstawia sędziom wniosek wraz z uzasadnieniem. Nie sporządza się protokołów, nie przesłuchuje świadków i nie przeprowadza dowodów. Sędziowie poza rozprawą nie mają wglądu w załączone materiały, a decyzje zapadają niemal natychmiast.

Po otrzymaniu zgody służby przystępują do działań, i mogą to zrobić na dwa sposoby. Pierwszy – przeprowadza się tzw. tajne przeszukanie, podczas którego agenci pod nieobecność osób objętych nakazem dokonują przeszukania miejsca pracy, samochodu, rzeczy osobistych. Drugi – wniosek trafia wraz z przydzielonym numerem do NSA, który uruchamia elektroniczny nadzór nad wskazanymi podmiotami.

Kto z kim i dlaczego?

Demokratów nigdy nie obchodziło, co miliarder ma pod łóżkiem lub w szafie, interesowało ich natomiast to, z kim i w jakich sprawach się kontaktuje. Ciekawostką jest również to, że na mocy FISA, prezydent USA może, w pewnych przypadkach, bez sięgania po opinię sądu, a jedynie za aprobatą Prokuratora Generalnego, objąć nadzorem odpowiednich instytucji każdą osobę, której działania zagrażają bezpieczeństwu państwa. Trudno wyobrazić sobie, że Obama mógłby być kontrowersyjności tego tematu nieświadomy lub po prostu przeszedł nad nią do porządku dziennego, opierając się jedynie na tym, że FISA daje mu taką możliwość.

Outsourcing inwigilacji

W oczach wyborców prawnie dopuszczalny wcale nie znaczy moralnie nienaganny. Pozostaje pytanie, czy sprawujący urząd prezydenta USA ma, poza wspomnianymi wyżej, jakiekolwiek inne możliwości zlecenia inwigilacji w sposób, który nie pozostawi zbyt wielu śladów?

Oczywiście, że ma. Aby uniknąć oskarżeń o nadużywanie uprawnień nadanych przez FISA, wystarczy zlecić inwigilację wskazanej osoby służbom zaprzyjaźnionych krajów. W ten sposób spełniony zostaje (w teorii) wymóg nieinwigilowania własnych obywateli przez służby wywiadowcze USA na terenie kraju.

Ręka rękę myje

Czy po takiej operacji pozostanie jakikolwiek ślad?

Wyobraźmy sobie roboczy lunch, jaki zapewne codziennie jadają z przedstawicielami służb amerykańskich ich brytyjscy koledzy na stanowiskach łącznikowych w Waszyngtonie. W trakcie rozmowy pada kilka nazwisk. Nazwiska te są następnie przekazane, wraz z odpowiednią adnotacją do NSA lub GCHQ (brytyjski odpowiednik NSA) zależnie od tego, kto komu akurat w danym momencie wyświadcza przysługę. Adresat tej nieformalnej prośby wszczyna działania i dopiero w tym momencie pojawia się faktyczny ślad zlecenia. Tyle że na tym etapie z powodów, których nikt nikomu nie musi tłumaczyć, brytyjska służba, samodzielnie wszczyna działania wobec obywateli obcego kraju i poza terenem Wielkiej Brytanii.

Czy Obama zlecił inwigilację Trumpa?

Teoretycznie miał takie możliwości, a i o uzasadnienie też nie było trudno, bo Trump miał niejasne kontakty z Rosjanami. I choć zlecenie inwigilacji własnych obywateli nie przysparza sympatii, z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, żeby nie było kuszące w sytuacji walki o fotel prezydenta supermocarstwa. Władza prezydenta USA sięga bardzo daleko, więc jeśli przeciw Obamie nie zwrócą się jego byli współpracownicy, żadne dowody na taką działalność nie ujrzą światła dziennego.

Morał z tej historii taki…

Jaki morał płynie z tej historii dla przeciętnego Smitha, a pośrednio – Kowalskiego? Ano mało optymistyczny, niestety.

Oczywiście żeby materiał z podsłuchu wykorzystać w sądzie, jego pozyskanie musi zostać zatwierdzone nakazem. Jako zwykli ludzie powinniśmy jednak pamiętać, że władza nie zawsze potrzebuje dowodów. Tak długo, jak wystarczy jej wiedza operacyjna, żaden niezależny organ nie będzie miał udziału w procesie jej pozyskiwania. Obywatelom pozostanie natomiast liczyć na to, że skoro nie robią nic nielegalnego, państwo nie powinno się nimi zanadto interesować. Zawsze mogą też zacząć korzystać z metod, które w znacznym stopniu utrudnią ich inwigilację. Mogą to być bezpieczne komunikatory, szyfrowanie korespondencji, kodowane połączenia telefoniczne i profesjonalne doradztwo w zakresie przeciwdziałania podsłuchom oraz inwigilacji zarówno elektronicznej, jak i tradycyjnej.